ŁUKASZ KOMUDA: Jestem żywym dowodem na istnienie rynku pracownika. Przebranżawiam się właśnie, bo w Polsce zainteresowania rynkiem pracy nie ma. Nie interesuje się nim ani państwo, ani obywatele – mimo że pozostają na rynku pracy przez większość życia. Jest jednak jedna kwestia, która zainteresowanie wzbudza: wynagrodzenia.
– Pewnie tak, bo większość podwyżek płac nie widzi. W medialnym obiegu krąży średnia wynagrodzeń w sektorze przedsiębiorstw, ok. 4,5 tys. zł brutto. Kiepsko prezentującą się medianę, która wynosi 3,3 tys. zł brutto (czyli wartość środkową – 50 proc. zarabia mniej, 50 proc. więcej), rzadko się podaje, bo nie uczy się jej w szkole, a trudno ją wyjaśnić. W efekcie Polacy słyszą, że średnio zarabiają już 4,5 tys. zł. Rozglądają się i mówią: „Chwila, nie zarabiam tyle i nie znam nikogo, kto by tyle zarabiał!”. I mają rację, bo dwie trzecie z nas zarabia poniżej średniej. W miastach poniżej 100 tys. mieszkańców pensje zbliżające się do średniej nie istnieją. To budzi frustrację.
Niedawno media donosiły, że w badaniach agencji pracy Randstad aż 50 proc. pracowników deklaruje, że spodziewa się podwyżek wynagrodzeń w nadchodzącym półroczu. A ja bym powiedział: tylko 50 proc. Bo jeżeli przy 8-proc. bezrobociu w kraju połowa ludzi podwyżek się nie spodziewa, to coś tu jest nie tak.
– Absolutnie się nie zgadzam, że cierpimy na brak pracowników. Znalezienie pracownika to kwestia dwóch parametrów: stawianych wymagań i oferowanego wynagrodzenia. Jeśli zacznę teraz szukać programisty za 2 tys. zł brutto, nie znajdę go do końca życia. Są wąskie specjalizacje, np. IT, w których specjalistów jest mniej, niż potrzeba. Ale w kontekście całego rynku to rzadkie zjawisko.
Problem leży gdzie indziej: jednocześnie słyszymy głosy, że brakuje pracowników i skargi tych, którzy mają kwalifikacje, ale dobrej pracy już nie. Mój ulubiony przykład: w Warszawie bezrobocie wynosi 3 proc., a w Szydłowcu na Mazowszu prawie 30 proc. Dzieli je 120 km. Przez 25 lat nikt nie wpadł na to, że linia kolejowa, która w godzinę dowiezie ludzi do Warszawy, rozwiąże i problem bezrobocia w Szydłowcu, i niedoboru pracowników w stolicy. Między Krakowem a Warszawą kursuje Pendolino, reszta pozostaje odcięta.
Dlaczego Polacy nie są mobilni? Bo nie ma u nas systemowego myślenia o rynku pracy. Słyszymy, że brakuje spawaczy. A ja mam w swoim otoczeniu spawacza, który nie może znaleźć zatrudnienia. Praca jest, ale 50 km dalej. Ale on tu ma rodzinę, dzieci, które chodzą do szkoły, jego żona też pracuje. Decyzję o zmianie miejsca zamieszkania podejmuje się starannie, a przy medianie wynagrodzeń w wysokości 3,3 tys. zł brutto rzadko kto ma środki, które pozwalałyby mu na swobodne wynajęcie mieszkania w innym mieście. A państwo do tej pory nie interesowało się polityką mieszkaniową.
Do tego czas poszukiwania pracy w Polsce wciąż wynosi ponad dziesięć miesięcy. Jeśli spojrzymy na dane NBP o oszczędnościach Polaków, mamy odpowiedź. Szef mnie mobbinguje, powinienem trzasnąć drzwiami i zmienić pracę. Ale nie zrobię tego, bo jeśli spokojnie mam przeżyć tak długi okres szukania nowego pracodawcy, potrzebuję ok. 40 tys. zł, a ich nie mam. Więc godzę się na umowę cywilnoprawną i mobbing.
– Kiedy kandydat wyśle CV do firmy, a ta, nawet jeśli nie jest nim zainteresowana, podziękuje za zgłoszenie. Albo wtedy, kiedy zaczniemy sięgać po zasoby, które już mamy.
Dużo się teraz pisze o pracownikach z Ukrainy. Dla mnie to się kłóci z patriotyzmem. Jedynym sposobem na podniesienie wynagrodzeń, prócz wzrostu gospodarki, jest niedopuszczanie do rynku pracy tych, którzy są gotowi pracować za pół ceny. A jest skąd czerpać: mamy choćby 1 mln niepełnosprawnych. Osoba z niepełnosprawnością ruchową podczas pracy przy komputerze niczym nie różni się od zdrowej.
Kiedy ktoś w wieku 50 lat traci pracę, trudno mu znaleźć jakąkolwiek inną. A pracodawcy nawet na niego nie spojrzą, choć wciąż się skarżą, że brakuje młodych. Nie lubią pracować ze starszymi, nie chcą się dostosowywać. Osoba, która przepracowała 30 lat, nie chce pracować za płacę minimalną. A 23-latek godzi się na staż za garść fasoli. I to jest bolączka polskiego rynku pracy: nie wchłania osób, które już tu są. Jest za to mocne lobbowanie za otwarciem granic. To również jest twardy dowód na to, że rynek wciąż jest kiepski.
– Tragedią naszego kraju jest to, że mamy słabość do patetycznych gestów i wielkich reform. Tymczasem połowa reguł gry, które obowiązują na rynku pracy, jest nieprzestrzegana. Dwie trzecie Polaków regularnie wypracowuje nadgodziny, za które nikt im nie płaci. Uznajemy, że to normalne.
Ze statystyk Państwowej Inspekcji Pracy wynika, że w najmniejszych firmach – zatrudniających do dziewięciu osób – kontrola jest przeprowadzana raz na 35 lat, czyli nigdy. A to tam pensje są najniższe, a nadużyć jest najwięcej. Duże firmy (powyżej 250 pracowników) są kontrolowane raz na półtora roku. Co z tego, skoro np. firma Amazon złamała wiele przepisów i za wszystko dostała 2 tys. zł kary. Więc odpowiedź na większość naszych problemów jest prosta: uzbrojenie PIP w odpowiednie narzędzia i dofinansowanie jej. Mogłoby to drastycznie zmniejszyć skalę najbardziej dotkliwych dla pracowników patologii na rynku pracy, w tym z umowami cywilnoprawnymi. Sam byłem kiedyś zatrudniany na umowie o dzieło, mimo że pracowałem jak na etacie i żadna z trzech kontroli PIP nie wykazała, że to łamanie prawa.
– Modelem gospodarki. Cieszymy się, że powstało 100 miejsc pracy, ale nie patrzymy na ich wartość dodaną. Całkowicie zignorowano badania Najwyższej Izby Kontroli dotyczące specjalnych stref ekonomicznych. A z nich wynikało, że jeśli przeliczyć pieniądze, które w formie działek, ich uzbrojenia i ulg państwo przekazało zagranicznym przedsiębiorstwom konkurującym z lokalnymi, żeby stworzyć miejsca pracy, które mogą zniknąć, kiedy tylko kończą się specjalne zasady traktowania, płacenie zatrudnionym w strefach po 2-3 tys. zł zasiłku na rękę przez 20 lat byłoby tańsze.
Nie mamy polityki rynku pracy opartej na faktach ani tradycji posługiwania się danymi. W ustawie o szkolnictwie wyższym jest zapis, że uczelnia ma obowiązek badać losy swoich absolwentów. Część uczelni to robi, każda po swojemu, nic z tego nie wynika. Gdyby zbadać, co działo się z absolwentami w rok, dwa, pięć i dziesięć po zakończeniu studiów, czy pracowali w zawodzie, ile zarabiali, jak oceniają przydatność studiów, to moglibyśmy wyznaczyć kierunki, które fantastycznie rokują.
Tymczasem u nas politykę edukacyjną tworzy się na podstawie sensacji prasowej. Po medialnym szumie wokół „polskiej insuliny” przyszła moda na biotechnologię. Uczelnie powiększały wydziały, kilka tysięcy osób co roku kończyło ten kierunek. A miejsc pracy w sektorze powstawało może tuzin rocznie. Sztuk, nie tysięcy. Bo takich firm jest kilkadziesiąt i nie otwierają laboratorium co miesiąc.
Jest ciekawy fenomen, o którym mało kto mówi. Jeśli rynek zaczyna rosnąć, rośnie co najmniej cztery lata, ale nigdy nie dłużej niż pięć i pół roku. To się dzieje z zaskakującą regularnością. Jeśli ten wzór zostanie utrzymany, to lepsza koniunktura na rynku pracy będzie się utrzymywać jeszcze pół roku, dwa lata, potem gospodarka spowolni, bezrobocie zacznie znowu rosnąć i wróci do dwucyfrowej wartości.